+3
kris_rock 2 czerwca 2016 08:37
Wystarczył jeden obraz, film i cel, którym po części stała się droga.
Iberia nie popisała się i na tanie loty nie było szans, a informacji o tym co, jak i kiedy brakowało na każdym etapie planowania. Pozostały informacje w sieci oraz kilka uwag od forumowiczów. Tym razem dostaliśmy więcej urlopu i na całą podróż mieliśmy 26 dni.
Kierunek Patagonia… oto poglądowa trasa https://goo.gl/maps/zGNBQDTFXi12
Pierwszy lot z Warszawy do Madrytu przebiega bezproblemowo, lecimy Ryanairem. Bilety kupujemy 2 m-ce wcześniej w cenie 460 PLN z bagażem 15 kg. (WAW-MAD-WAW). Na dużym lotnisku Barajas spędzamy całą noc, koczując na podłodze lub spacerując z kąta w kąt. Niestety oprócz gabarytów budynku, lotnisko nie ma nic ciekawszego do zaoferowania, przynajmniej w nocy. Krzeseł jak na lekarstwo, gastronomia pozamykana, szaro buro i ponuro.
Nad ranem ogarniamy się i grzecznie ustawiamy do bramki Air China, lecimy do Santiago de Chile.
Na promocje czekaliśmy wiele m-cy i tak jak już wspomniałem nie doczekaliśmy się. Po długich poszukiwaniach bilety kupiliśmy w cenie 2132 PLN na trasie MAD-SCL-MAD, z przesiadką w Sao Paulo. Lot przebiega w dość spokojnej atmosferze choć zdarzały się sytuacje, w których skomasowana ilość płaczących chińskich dzieci dała ostro popalić. Jedzenie na pokładzie ok, napoje również .
Po wylądowaniu w Santiago udajemy się na przystanek autobusowy Centropuerto przy lotnisku i udajemy się do wcześniej zabookowanego Landay Hostel Cafe Bar. Tutaj mała uwaga organizacyjna: wszystkie noclegi mamy zarezerwowane już w Polsce i omijamy kwestie związane z szukaniem noclegów na miejscu, zyskując trochę czasu na eksploracje terenu. Dodatkowo bardzo pomocna okazała się offlinowa wersja Here Maps, za pomocą której w miastach docieramy przeważnie pieszo z przystanków do miejsc noclegowych.

Zaczynamy.



Dzień 1 – Santiago de Chile
Po bezpardonowej walce z lekkim jetlagiem zabieramy z recepcji podstawowe mapy i ruszamy w teren. Stolicę Chile traktujemy bardzo tranzytowo i bez szczególnych planów zwiedzamy je na własną rękę bez większych oczekiwan. Mamy na to caly dzien, teraz i tak samo na końcu wyprawy. Uwielbiam uczucie zmiany klimatu, z Warszawy wylatujemy w polarach, długich spodniach i innych jesiennych wdziankach, a tutaj zamieniamy je na klapki, t-shirty i krotkie bojówki. Temperatura powietrza ok. 30 st. I dość wysokie odczuwalne promieniowanie UV. Za brawurę i podekscytowanie zapłacimy spalonymi czerapami i karkami:/ przez co noc będzie dość „niewygodna”. Ale skupmy się na Santiago. Robimy City Tour (free walking), ale bez „darmowego” przewodnika. Wedrujemy na wzgórze Santa Lucia skad rozprzestrzeniają się urocze widoki na miasto oraz potężne osniezone Andy i to dla tego widoku warto się tam wdrapać. Dalej idziemy w kierunku Cerro San Cristobal i korzystamy z funiculare, a co tam, kto „turyście” zabroni. Gdyby ktoś zastanawial się co to jest funiculare to jest to kolejka szynowa transportujaca leniwców na z reguly przeludniony szczyt wzgórza. Po odhaczeniu tego miejsca udajemy się na najwspanialszy koktajl ze swiezych owocow, jaki udało mi się kiedykolwiek wypic i zaliczamy kolejno: Plaza de Armas, dzielnice Bellavista, Lastarria, jemy w restauracji Patagonia Sur, która oprócz nazwy nie jest niczym powalającym, ale to rzecz gustu. Przewodnikowe atrakcje zaliczamy z zewnątrz, po drodze wymieniamy pieniądze w napotkanym punkcie. Kurs w centum korzystniejszy niż na lotnisku. Urobieni spacerem wracamy do hostelu. Ogarniamy przepakowanie się i logistykę zwiazana z transportem nastepnego dnia na lotnisko.
Santiago to rozlegle miasto z dość przewidywalnym europejskim rytmem zycia. Jest czysto, przestronnie i spokojnie. Na ulicach nie panuje przepych i miałem wrazenie jakby aglomeracja była za duza w stosunku do ilosci osob ja zamieszkujących. Poza spora kolejka do jakiegoś budynku rzadowego nie widziałem podobnych tlumow chilijczykow. Turystow było dość sporo, gwardzistów i policji również, ale to wszystko, no może jeszcze psy, ale to ponoc tam normalne.

, , , , , ,
,

,

Dzien 2 – Punta Arenas
W sobote rano wracamy autobusem Centropuerto na lotnisko, wiedzac ze nastapi zmiana klimatu ubieramy się dość nietypowo jak na warunki panujące w Santiago, na szczęście jest jeszcze dość wcześnie i zapowiadający się ukrop nie daje się nam we znaki. Lecimy do Punta Arenas.
Bilety kupujemy z 3-miesiecznym wyprzedzeniem w sposób opisany w sieci tj. logując się na chilijskiej wersji strony LAN. Proces rezerwacji przebiega bez problemu, bilety sa honorowane na lotniskach. Za trase SCL-PUQ-SCL płacimy 1200 PLN za dwie osoby. Z lotniska w Punta Arenas lapiemy shared taxi i udajemy się do centrum, a konkretnie do punktu sprzedaży biletow autobusowych operatora Bus-Sur.
O co chodzi, mianowicie o to, ze podrozowac można na rozne sposoby i generalnie zależy to od zasobności portfela, wyobraźni, checi i oczekiwan. W tym wypadku natomiast od rodzaju posiadanej karty kredytowej. W Ameryce Poludniowej Tour operatorow jest mnóstwo i na pewno czytaliście o mnogości klas podróżniczych panujących w autokarach. Oprocz tego powszechnie wiadomo, ze za wyjątkiem biletow lotniczych jest problem ze zdalnym zakupem biletow nie posiadając karty American Express. Nasza trase glownie oparliśmy na komunikacji autokarowej i z dużym ryzykiem wyruszyliśmy do Patagonii, glownie z obawy o brak dostepnosci miejsc i biletow na interesujące nas terminy. Mielismy już zabookowane noclegi i gdyby cos nie wypalilo w kwestii transportu to szkoda byłoby przepuscic kase zwiazana z rezerwacja i niepojawieniem się w hostelu. Na dodatek to było glownym powodem naszych rozterek, mielismy zarezerwowane noclegi w parku Torres del Paine i to ten punkt wyprawy wymuszal daty przejazdow pomiędzy kolejnymi jej etapami. W trakcie układania trasy i logistyki okazalo się, ze niektórzy operatorzy umożliwiają jednak wczesniejszy zakup biletow na ich polaczenia. Jednakze system płatniczy dodaje extra podatek, którego nie można w żaden sposób ominąć. Z reguly płatność obsluguje wtedy PayPal lub cos na podobieństwo e-ticket. Na jednej trasie zależało nam bardziej niż na innych, ponieważ był to najdłuższy odcinek do przejechania polaczenie lotnicze było koszmarnie drogie. O ile w granicach Chile loty SA jeszcze do łyknięcia, to przekraczając Chile i Argentyne sytuacja diametralnie się zmienia. Kupilismy wczesniej przejazd z Punta Arenas do Ushuai i z powrotem, ale już do Puerto Natales. Haracz wyniosl nas dodatkowe 50 $ dla calej transkacji. Szkoda, ale na miejscu okazalo się, ze autokar był pelen a ryzyko związane z brakiem miejsc było dla nas nie do zaakceptowania. W razie braku biletow na krótszych trasach zawsze była opcja autostopa lub wypożyczenia samochodu.
Wracamy do Punta Arenas, jesteśmy w siedzibie Bus-Sur i po szybko kurczacej się kolejce dochodze do kasy biletowej. Przygotowany jestem okrutnie, tabelki, trasy, polaczenia, godziny odjazdow, przyjazdow, etc. Pytam: hablas ingles? Slysze: no. Pytanie to zadalem wszystkim Paniom znajdującym się po drugiej stronie okienka, a odpowiedz była wciaz ta sama. No dobra to zaczyna się, pomyślałem. Przed wyjazdem ogarnąłem dosłownie podstawowe zwroty hiszpańskiego licząc na to, ze nie jest az tak zle ze znajomoscia angielskiego jak pisali w necie. Moim zamiarem był zakup biletow na większość tras obsługiwanych przez tego operatora. Udalo się, było komicznie na migi, na kartke i olowek, była malzenska spinka na dworcu  i była dluuga kolejka za mna, ale lokalsi byli bardzo tolerancyjni i wyluzowani. Zaplacilem gotowka bez zadnych dodatkowych oplat. Reszte biletow kupimy pozniej w Argentynie, poki co trasa zaczyna się dopinac. Zabieramy plecaki, ustawiamy adres guest house (Hospedaje Costanera) i maszerujemy w jego kierunku. Tego dnia udajemy się jeszcze na jakies jedzenie i zaliczamy nadmorska promenade miasta. Jest magicznie, wieje dosc mocno i o 21:30 jest jeszcze jasno a slonce daje tak po oczach, ze trzeba założyć okulary sloneczne.

, , , , , ,
,

,

,
,

, , , , ,

Dzien 3 – Punta Arenas
Mielismy plan, aby tego dnia (niedziela) udac się na Wyspe Magdaleny w celu odwiedzin jej mieszkańców – Pingwinow. Dowiadujemy się, ze można dostac się tam na dwa sposoby: publiczny albo prywatny. Kazdy ma inne terminy rejsow i niestety publiczny nie kursuje w interesujacy nas dzien. Jest on znacznie tanszy i nie zawiera opłynięcia wysepki z Lwami morskimi. Ruszamy na poszukiwania prywatnych przewoźników. W miescie ma miejsce defilada i obchodzy jakiegos swieta narodowego co sprowadzilo do niego sporo turystow i lokalnych mieszkańców. Punta Arenas jest malym portowym miasteczkiem, które oprocz kilku naprawde skromnych punktow turystycznych nie ma nic wiecej do zaoferowania.
Biletow na wyspe Magdaleny nie kupujemy, bo trzeba to robic z lekkim wyprzedzeniem albo mieć szczescie i liczyc na wolne miejsca. My go nie mamy i mimo usilnych staran, nawet wygorowanej ceny (150$ za dwie osoby) prywaciarz musi nam odmowic. Tracimy dzien na bezsensowne wloczenie się po miescie i jedynie pogoda nam to wynagradza w postaci potężnej dawki witaminy D3.
Wg naszych wyliczen będziemy jeszcze w Punta Arenas na samym koncu wyprawy i jeśli odpowiednio wczesnie w nim sie pojawimy to popłyniemy zobaczyć Pingwiny tak, aby zdążyć na nocny samolot do Santiago, ale o tym pozniej. Minimum jakie musimy zrobic, to zabookowac wczesniej bilety na prom.

Dzien 4
W poniedziałek rano meldujemy się na dworcu PKS i po zwinnej odprawie ruszamy w kierunku Ushuai. Nie wiemy kompletnie nic na temat tego, co nas tam czeka, jak będzie przebiegala podroz, jak będzie na granicy pomiedzy Chile a Argentyna, ale jestesmy tak mocno podekscytowani sama jazda, ze przebiega o na dosc szybko mimo ponad 12 godzin spedzonych w pelnym autokarze.
Po drodze czeka nas przeprawa promowa przez cieśninę Magellana oraz procedura przejscia granicy, która jest bardzo specyficzna i będzie się jeszcze kilka razy powtarzala podczas tego wyjazdu. Zasada jest taka, żeby nie przewozic zarcia pochodzenia zwierzęcego i produktow, z ktorych cos może jeszcze powstac czy wykielkowac. Zadnych serow, mleka, miesa, owocow pestkowych, nam nawet zabrano banany, które można przewozić  Co można a czego nie można przewieźć wyszczególnione jest na plakatach i w broszurach informacyjnych dostępnym w punktach granicznych . Przejscie wyglada tak, ze wszyscy pasażerowie opuszczaja autobus i udaja się do okienek w celu zdania dokumentu PDI (Policia de Investigaciones de Chile) i uzyskanie pieczatki w paszporcie informującej o wstepie na teren Argentyny tzw.wjazd. Przy wyjezdzie otrzymujemy pieczątkę wyjazd a wkraczając do Chile znowu otrzymujemy nowe PDI. Proste, nie? Niestety jeśli dotyczy to ponad 40 pasazerow i kilku innych pelnych autokarow to na granicy spedza się prawie 2h. Urzednicy państwowi to temat na książkę, a czatowanie na FB i odpisywanie na sms-y podczas mega kolejki ludzi do odprawy to standard wśród młodych „groźnych” chłopaków z coltem w kaburze.
W trakcie biurokratycznej prezentacji możliwości Chile i Argentyny nasze bagaze obskakuja i wachaja policyjne psy a z siedzen znikaja wspomniane już banany albo inne pozostawione zakazane pożywienie. Dobrze, ze przewoznik uwzględnil skromny suchy prowiant na czas podrozy, bo co niektórzy byliby na łaskach sąsiadów z fotela obok.
Docieramy do Ushuai, jest już prawie 21-sza a nas czeka jeszcze dojscie do miejsca noclegu (Galeazzi - Basily B&B). Temperatura znacznie spadla i dopiero pozna noca przy toascie zdajemy sobie sprawe z tego gdzie my do cholery jesteśmy! To najdalej wysuniete zamieszkale miasto na poludniu kuli ziemskiej, nie wliczając Antarktydy. Często mowi się o tym, ze to koniec swiata, ze stad już tylko na biegun a ja zasypiam z przeświadczeniem, ze to tutaj diabel mowi dobranoc…

, ,
,

, ,
,

, ,
,

,

Dzien 5 – Ushuaia
Dzieki bardzo cennym wskazowkom wlasciciela domu, korygujemy nasz plan i udajemy się do Parku Tierra del Fuego. Za wstep placimy 170 ARS. Trasa busa (300 ARS za osobe) jest tak ulozona, ze może on zatrzymac się w 3 miejscach i to od nas zalezy ile chcemy zwiedzic. Wybieramy wariant dosc zuchwaly, jak się pozniej okazalo, a to za sprawa fatalnej pogody która skutecznie zniechęciła nas do zaplanowanego trekku. Padal deszcz, było zimno ok. 5 stp. Szlak był ślizgi i nie raz kończyło się na brnieciu w bagnie albo konkretnym blocie. Wszystkie uroki tego miejsca zostaly za chmurami i mzawka. Na początku trasy szlak troche się zakorkowal z uwagi na tlumy turystow w klapkach, adidasach i wypasionych nowych lustrzankach dumnie prezentujących się na szyjach ich właścicieli.
Wyprzedzamy ich i atakujemy. Po jednej z przerw i ogrzaniu się przy goracej herbacie decydujemy, ze wracamy a ja odpuszczam samotne wejscie na szczyt Cerro Guanaco, który jak sama nazwa wskazuje jest szlakiem, po którym często przechadzaja się Guanaco. Jak się pozniej okazalo zalegal na nim snieg i był on od pewnego momentu zamkniety. Zreszta widoczność była zerowa. Mamy rozpiske odjazdow busow z zaznaczonymi przystankami na mapie i do jednego z nich się udajemy.
Wracamy do miasta a reszte dnia spedzamy na organizowaniu planow na nastepna dobe.
Niestety zona placi najwyzsza cene za ten dosc wyczerpujący i chlodny dzien w plenerze w postaci przeziębienia i konieczności zakupu antybiotyku. Leki sprzedawane sa w Argentynie bez recepty i wystarczy znac jego nazwe i podac ja sprzedawcy w aptece. Jeszcze w domu z zona wlasciciela szukamy w Internecie odpowiednika specyfiku i kupuje go bez problemu za smiesznie pieniadze w porównaniu do ceny w PL. Miasto zwiedzam w pojedynke.
Frances właściciel Galeazzi - Basily B&B jest człowiekiem z nieprzecietna wiedza naukowo podroznicza i dzieki kilku rozmowom z nim dowiaduje się wiecej niż po lekturze przewodnikow LP czy innych. Same konkrety i cenne wskazowki. Pytam m.in. o latarnie te z książki Juliusza Verna, o pingwiny, o przyladek Horn i oczywiście o Antarktyde. Latarnia jest na samym koncu zatoki Beagle i nie jest to ta, o ktorej krzycza wszyscy lokalni naganiacze na rejs po okolicy.
Pingwiny tez sa, ale duze i inne niż te z Isla Magdalena. 11 dniowy rejs na Antarktyde kosztuje promocyjne 5 tys. $  Ponoc kapitan promu serwuje whiskey z lodem z gor lodowych. Jednak po głębszym zastanowieniu i kalkulacji kończymy na milej pogawędce. A plan na kolejny dzien obejmuje cele, do których mam zamiar dotrzec za pomoca sily wlasnych nog. Zal jednak pozostaje ze mna do samego konca tej podrozy, naleze do osob, które rzadko cos oddaja jeśli chodzi o te pasje, ale tym razem do glosu doszedl rozsadek i za wyjątkiem Antarktydy pozostale rzeczy moglyby być w zasiegu portfela, to jednak głównym celem od samego początku był trekking w Torres del Paine, ktory pochlonal spora czesc gotowki przeznaczona na ten caly pomysl z Patagonia.

, , , , , , , ,
,



Dzien 6 – Ushuaia
Ruszam, w planach mam lodowiec Glaciar Martial, port Ushuaia i zajrzenie do większości jej zakamarkow. Pogoda iscie zimowa, termometr na ulicy pokazuje 2 stp. Pada snieg, ale wg. prognozy miedzy 16-ta a 20-ta mam miec okno pogodowe . Wiedzialem, ze lodowiec będzie przykryty śniegiem i ze będzie to wyjscie z gory skazane na brak powalających widokow, ale chciałem tak bardzo isc już w gory, ze nikt i nic by mnie nie powstrzymalo. Chodzilo mi o widok na cala Ushuaie i zabicie smaku porazki poprzedniego dnia związanego z niekompletnym zaliczeniem Parku Tierra del Fuego.
Spacer przebiega spokojnie i pewnym momencie pojawia się zimowy szlak prowadzacy w kierunku lodowca. Ludzi jak na lekarstwo, spokoj, cisza i kontemplacja na temat miejsca, w którym się znalazłem. Zgodnie z pogodynka wychodzi slonce i nie znika az do poznych godzin wieczornych. Ta przypadłość zwiazana jest z katem nachylenia kuli ziemskiej w tym miejscu w stosunku do słońca i dlatego dzien jest tam bardzo dlugi, co umozliwia maksymalne korzystanie z atrakcji. Zycie zaczyna się bardzo wczesnie rano i konczy bardzo pozno wieczorem. Dla podróżnika – rewelka!
Wracam do miasta i przeciskając się przez pelne turystow ulice spotykam nadzianych rodakow, którzy w rozmowie zdradzaja trase ich objazdu mowia tak: „… byliśmy w Buenos Aires, potem pojechaliśmy do Punta Arenas a teraz jestemy…yyyy no, gdzie my jestemy…? No w tym miasteczku…” Kurde co jest? Czy ze mna cos nie tak czy przywilej posiadania gotowki az tak bardzo wypacza innym sens podróżowania i skupia się na zrobieniu porządnych zakupow, pamiątek dla znajomych i trzasnieciu sweet foci na FB. Zapytany o mój plan powiedziałem o nim i oprocz wytrzeszczu oczy słuchaczy nic wiecej nie byli w stanie z siebie wydusić. Smutne, pomyślałem i udalem się dalej w poszukiwaniu biura przewoznika autokarowego celem zakupu kolejnej paczki biletow związanych z przejazdami na terenie Argentyny. Udalo się i tym zdarzeniem zamknąłem kwestie zwiazana z logistyka i przejazdami. Przechadzajac się po ulicach Ushuai często napotykam ludzi, którzy zeszli na lad w celu mi nie wiadomym, ale pewna grupa ewidentnie wyglądała na badaczy naukowych a z ich rozmow wywnioskowałem, ze celem ich podrozy jest zimny kontynent na koncu swiata. Magia, zal i poczucie maleńkości, takie uczucia mna zawładnęły. Poszedlem dalej w kierunku zielonych wzniesien. Chcialem posiedzieć w samotności i popatrzec w kierunku diabelskich nicości i poki co czegos nieosiągalnego.
Jaka jest Ushuaia? Zimna, przepiekna w zakresie otaczajacych ja gor, tajemnicza, turystyczna, droga  i posiada ladna historie, bo mowi się o niej Ziemia ognista. Historia z Magelanem jest dosc powszechna i nie bede jej teraz powtarzal, ale jak się tam jest i ma się ja w glowie to wszystko się zgadza. Frances opowiadal jak eksplorowal wyspy otaczające ten obszar i napotykal na resztki rozbitych okrętów, porozrzucane przedmioty pochodzące od naszych przodkow i inne, ale nigdy nie trafil na ludzkie kosci albo jakis inny slad świadczący o ich obecności. Gdzie oni się podziali, pytal? No wlasnie, jak to wszystko się potoczylo, co się wydarzylo wtedy gdy Magellan nazwal ten kawal ladu Ziemia ognista? Możemy sobie tylko wyobrazic do czego doprowadzil kolonializm i jaki wpływ miał on na korzenne świadectwo plemion zamieszkujących ten kraniec globu.
Jednym z bodzcow, który dodal swoje odważniki na szali decyzji kierunku podrozy, był obraz pokazany w programie Top Gear w Patagonii. To wlasnie tutaj w Ushuai doszlo do nieprzyjemnego incydentu, który polegal na obrzuceniu kamieniami i innymi rzeczami karawanu twórców programu. Mimo policyjnej eskorty program nie zostal ukończony i ledwo udalo się uniknąć masowego linczu brytyjczykow. Wszystko za sprawa bitwy o Falklandy i powszechnie panujacej niechęci lokalnych mieszkańców do królestwa angielskiego.
Widok uciekającej Antarktydy zabieram już na zawsze ze soba, a swoje rozwazania na temat tego miejsca postaram się jeszcze kiedys tutaj kontynuować. Mam nadziej, ze moja ławka wciąż będzie tam stala. Wykonczony wracam do pokoju, zasypiam rozmarzony i rozdrażniony niewiedza i tesknota do miejsca, w którym przeciez jeszcze jestem…
Rezygnujemy z drogiej pingwinowej wycieczki, łudząc się tym, ze uda nam się jeszcze popłynąć na Wyspe Magdaleny w rejonie Punta Arenas, latarnie zostawiamy na kolejny raz. Postanawiamy, ze chcemy w przyszłości tutaj wrócić a z Tierra del Fuego zegnamy się slowami do zobaczenia…

,
,

, , , , , , , , , , , , ,

Dzien 7 – Puerto Natales
Wstajemy dosc wczesnie i opatuleni w cieple ciuchy udajemy się do portu skad mamy autobus powrotny do Puerto Natales. Tak naprawde punktem docelowym jest Punta Arenas gdzie mamy przesiadke na kolejny autobus, wszystko jest jednak objete jednym biletem. Podroz trwa lacznie ponad 15 godzin i do hostelu (Patagonia Adventure Hostel) docieramy grubo po polnocy. Po drodze lapiemy wifke i informujemy recepcje, ze będziemy az tak pozno. Dlaczego Puerto Natales? A to dlatego, ze to wlasnie stad rusza większość autobusów w kierunku Torres del Paine. Miejscowosc ta jest traktowana przesiadkowo i ma raczej malo do zaoferowania w innych kwestiach. Chociaz po powrocie z TDP przez chwile mielismy w planach podejście na Mirador Dorotea (Cerro Dorotea), ale ostatecznie trekking dal nam tak w kosc, ze z tego zrezygnowalismy. Zakupy w postaci suchego prowiantu na trekking robimy jeszcze w Ushuai, a sprytny plan polega na tym, aby w gory ruszyc w miare mozliwosci na lekko. Hostel, w którym się zatrzymaliśmy umozliwia cos na wzor depozytu, w ktorym zostawiamy niepotrzebne rzeczy i balast. Mamy tak zablokowane noclegi, ze wracamy do niego po 5 dniach spedzonych w TDP. Pozna noca przepakowujemy się, a na sen zostaja nam dosłownie 3 godziny.

, ,

Dzien 8 – Torres del Paine, Refugio Paine Grande - Refugio Grey
Wiekszosc autokarow spod dworca PKS rusza w kierunku bramy wejściowej do parku Torres del Paine, odnajdujemy nasz transport i po ok. 3 godzinach jazdy meldujemy się przy portierni laguna Amarga, gdzie kupujemy bilety wstepu za 36 tys. CHP (2 osoby), ogladamy film o tym co w parku można a czego nie można, otrzymujemy pozwolenia i jedziemy dalej w kierunku przeprawy wodnej. Wraz z postepem czasu i zblizania się horyzontalnego widoku gor podniecenie rosnie, a emocje biora gore nad zmeczeniem podroza z Ushuai i minimalnie krotkim snem. Z Pudeto plyniemy katamaranem przez Lago Pahoe, bilety 24 tys CHP (2 osoby). Udaje nam się zdążyć na rejs o godzinie 12:00, który trwa ok. 30 minut. Na pokladzie komplet młodych adeptów gorskich wypraw z roznych zakątków swiata, jezyka polskiego nie słyszymy. Co rzuca się nam w oczy – uśmiech i różnorodność obcych ludzi.
Postaram się teraz streścić plan trekkingu. Zaczne od tego, ze o Patagonii kraza rozne sluchy, ze pogoda nieprzewidywalna, ze strasznie mocno wieje, ze sucho, raz zimno raz goraco, ze nigdy nie wiadomo jak się ubrac i co ze soba wziąć. My wrzucamy do szejkera te i inne uwagi i jesteśmy rozsadnie przygotowani na kazde warunki pogodowe. Przy bramie wejściowej wita nas sloneczny dzien i informacja o promieniowaniu UV w o wartości 10 w skali od 1 do 11. A krem? Mimo mojej drobiazgowej naturze o tym zapomniałem, coz.. buffki musza wystarczyc i jakos to będzie mysle.
Temperatura wiosenna, przyjemnie zawiewa, ale bez przesady, jest ok. tym bardziej, ze z tego miejsca widzimy już 3 wieze Torres del Paine, do których będziemy szli przez najbliższe dni. Gdzies przed wyjazdem przeczytalem, ze ktos był 3 razy w tym miejscu i ani razu ich nie zobaczyl, bo były przykryte chmurami, a wszystko za sprawa nieprzewidywalnej pogody. Jedna uwaga: w schroniskach recepcja udostępnia prognozy w wersji Gorskiej. Tz. Takiej „alpinistycznej” i sa to naprawde wiarygodne przewidywania. Ktos mowi, ze od ponad tygodnia w parku panuje „lampa” . Oby tak się utrzymalo jeszcze przez kilka dni. Poki co, Guanaco widzimy tylko w drodze do bram parku.
Plan: robimy trek „W” w opcji other clockwise, czyli przeciwnie do ruchu wskazowek zegara. Noclegi bookujemy z 3 miesiecznym wyprzedzeniem i mimo usilnych staran na 4 noce tylko jedna udaje nam się zarezerwowac w schronisku, pozostale spedzamy pod namiotami. Nie targamy ich ze soba , wynajmujemy platformy, namiot i karimaty. Spiwory mamy wlasne. O cenach bedzie na etapie relacji z każdego dnia w innym schronisku.
Wysiadamy na przystani schroniska Paine Grande, z którego ruszamy w kierunku pierwszego noclegu w Refugio Grey. Trasa liczy sobie 10 km i jej przejscie zajmuje nam ok. 4.5 godzin. Można szybciej, ale mamy czas i staramy się rejestrowac wszystko, co wpadnie nam w oczy, które nie nadążają za ruchem glowy. Już rejs katamaranem powalil nas na kolana bo lazurowe jezioro oraz majestatyczny masyw gor Torre del Paine to dawka wrazen, obok których nie można przejść obojetnie. Jest tak jak na zdjęciach, filmach, ale co najwazniesjze opłaciło się ograniczyc ich ogladanie w Internecie, bo efekt zaskoczenia jest powalajacy.

Czesc druga: https://kris-rock.fly4free.pl/blog/2115/patagonia-tam-gdzie-diabel-mowi-dobranoc-czesc-druga/

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

pado 28 czerwca 2016 14:03 Odpowiedz
Super!
kris-rock 29 czerwca 2016 12:44 Odpowiedz
padoSuper!
Dzieki :)